byłem kiedyś na szczycie
co nazywał się szczęściem
widziałem w słońcu życie
rozpalało moje wnętrze
ten blask bijący z góry
wysławiał pejzażu piękno
rozpraszał mrok ponury
do zmysłów wpływał miękko
ubrany w pióra anioła
ulatywałem jak ptak
rozglądając się dookoła
by zapomnieć czym jest brak
westchnienia miłości
lecz zawiał zimowy wiatr
przemroził mnie do kości
całą nadzieję skradł
otworzył powieki mroku
zabrał w dolinę cienia
zaprószył łzę w mym oku
usta zakleił plastrem milczenia
jaskółki latające nisko
one zapowiadają deszcz
czujesz że potop jest blisko
obmyć się z ciemności chce