i ja chcę tak ciągle sobie brać
aż moje liście zaczną kropli ssać
i będzie w mej gitarze jaśniej i weselej
aż się zgaśnie tudzież bielej
i całkowitego rozchmurzonego Nieba
i błękitów mi więc trzeba
i tych Fiołków zakrapianych Tulipanów
pięknych lasów i tapczanów
i pościeli lukrowanych
kwietnic narzucanych nauczanych
słodkich wiśni i popiołów
Ambroziaków w zgon betonów
i harmidru mi Go trzeba
słodko winne tego chleba
i Rumcajsów i Anieli
często sobie ciepło ścieli
u Bocianów
Dawid "Dejf" Motyka
Rodzinę założyć, dom wybudować,
Z żoną obcować, dzieci wychować,
I czuć moc szczęścia niepojętego.
Ale cóż... Im starzej, im dalej,
Tym gorzej - bo wizję zatracam,
Wciąż wśród fałszerzy się głównie obracam,
Niebawem zostanie mi tylko już szalej.
Bowiem widocznie nie jest mi pisane,
Szczęście rodzinne,
Serce stabilne,
Tylko ponure noce zapłakane.
A w zasadzie ja przecież nie chciałem za wiele,
Przy zasypianiu czuć ciepło osoby,
Na choince wspólnie zawieszać ozdoby,
Czuć nocą obcy oddech na ciele.
Tak... Rzecz której głównie potrzebowałem,
To szczęścia w miłości,
Co bym nie czuł do ludzi zazdrości,
Że żyją w świecie którego nie znałem.
Niestety czas mój dobiega już końca,
Bo tracę resztki swej mentalności,
I nie ma ratunku od tej przypadłości,
Przepadnę, nim ujrzę promienie słońca.
Które sztukmistrz zwany Życiem tworzył lat kilka,
W trakcie prac prawił o szczęściu rzekomym,
Ale też wspominał o rozterkach, złych wilkach...
Słuchałem go chętnie i marzyłem o tym,
Jakież to barwy mój witraż mieć będzie,
Czy może różane? Jakiś kolor złoty?
Lecz artysta ostudził mnie w moim zapędzie:
"Nie zawsze witraż będzie barwiony,
Niekiedy zostaje w szarym kolorze,
Choćby to zmienić chciał błogosławiony,
Nic barwy życia odczynić nie może."
I faktycznie w zgodzie z artysty słowem,
Po latach gdy dzieło już niemal stworzone,
Szarość i czerń stały się głównym kolorem,
Niekiedy krwistą czerwienią zdobione.
Mimo to widzę mistrza próby wszelkie,
Co by dodać do dzieła barw bardziej cudnych,
Ale... Czy da to efekty dość wielkie?
Zobaczymy... jak dotrwam do tych dni chlubnych.
Póki co - określa mnie mętna szarość,
Czerń zaś i czerwień to moje oblicze,
Chciałem miast smutku ja budzić radość,
"Eh, może kiedyś..." - na to zaś liczę.
w te popołudnie padał nudny deszcz
kolejny szary dzień w czarno-białym świecie
pozbyłem się tego dnia wszystkich łez
trzymając jesień za rękę myślałem o lecie
poddałem się, przyjąłem wtem imię: "Strach"
wyglądałem jak straszydło, miałem wielkie oczy
a w snach nawiedzał mnie krajobraz i dach
"Będę świetnym orłem" mówiłem każdej nocy
lecz do towarzystwa deszczu dołączyła burza
mózgów; a wiatry nadal zachęcająco w dół wieją
ale psychiczna rana nigdy nie będzie tak duża
by w głowie pomieszać poplątanie ze straconą nadzieją
i wtem obudziłem się we własnym łożu zapłakany
ucieszony, że Abraham swoim nie zadręcza
Złapałem lato za rękę, chociaż z jesienią utkany
w czarno-białym sercu kolorować zaczęła tęcza
Każdego ranka zanurzam się w nicość pustej egzystencji; otaczającej mnie subtelnym brakiem możliwości i chęci.
Nie czuje wolności, a w tym co mam widzę jedynie brak jakiejkolwiek miłości.
Błękitny Księżyc w swej uczciwej zadości; może odebrać wszystkie sentymenty moich wnętrzności.
Ostrze wbite głęboko, penetrujące ciało z litości, widzi gdy na świecie wylęgują się co nowe zuchwałości.
Brak dumy, zrozumienia, niestety nie wspomnienia;
Lecz momenty zachowane na widniejącej ścianie, sugerować mogą nienawiści zmartwychwstanie.
Ślady zostaną, tu nic nie ugram, w skład wchodzi jedynie to co wskóram.
Łapię oddech łapczywie, jeden za drugim, lecz po co jeśli zamieni się w dym długim;
Wylatujący w powietrze daleko, za siebie, patrzący z oddali:
"Jeszcze mam nadzieję."
Wciąż upijam sok, z tego kubka zwanym "Życie",
Ale mój już chyba jest - dawno po terminie,
Gorzki smak, bardzo aż - sympatią go nie darzycie,
Wręcz doczekać się nie mogę, aż cały przeminie...
I tak mija mi mój czas, upijając tenże sok,
Już od dawna nic innego w ustach swych nie czułem,
Uczuć żadnych nie doświadczam, dzisiaj mija prawie z rok,
A miłość - kojarzy mi się tylko z bólem.
Jak widzicie, napój ten, bywa całkiem niebezpieczny,
Bo wypaczyć może, do życia wasze podejście,
I nieważne jakbyś myślał, że w radości jesteś wieczny,
Chwila nieuwagi - i na zawsze, tracisz szczęście.
Stojąc na krawędzi dachu,
Myślalem o sercu swym gnijącym,
O blasku słońca już ciemniejącym,
O planów moich rozmachu.
Odrzuciłem na bok butelkę,
Spojrzałem w dół z obojętnością,
Za chwilę miałem się spotkać z wiecznością,
Nie było nikogo, kto trzymał mnie za rękę.
I już miałem swój ostatni krok wykonać,
I już chciałem pofrunąć niby sokół,
Od używek świat wirował się wokół,
Lada moment ostatecznie miałem skonać...
Ale wtedy dostrzegłem, wśród promieni słońca,
Krzew pięknych jagód bogato rosnący,
Bił od nich urok tak uspokajający,
Że zachwytowi memu nie było końca.
"Już wiosna" - stwierdziłem, doglądając krzewu,
Gdy wnet mnie dopadła nostalgia dziwna,
Odeszła ode mnie chęć skoku ohydna,
Wycofałem się, nie rozumiejąc czemu...
Usiadłem, płacząc - ale to raczej ze szczęścia,
Wciąż podziwiając te piękno natury,
Dziękując podniosłem głowę do góry,
Wszak ten jagód krzew ocalił mnie od odejścia...
Mimo, iż krew, to płyn do życia niezbędny,
Pozbyć się jej chcę, nim dojdę do obłędu,
Bowiem jej nadmiar jest mi niepotrzebny,
Wierzę, że robiąc to nie popełniam błędu.
Krwawię z ran, które chciałaś bym miał,
Choć osobiście mi tego nie powiedziałaś,
Odmówić Ja Tobie, jakże bym śmiał,
Mimo, iż o efekcie swych słów nawet nie myślałaś...
Trudno, zdarza się, "Życie" jak to mówią,
Nie ma co się martwić jednym rannym człekiem,
W końcu śmierć i diabli krwiste mięso lubią,
A jego cena zmniejsza się wraz z wiekiem...
A zresztą i tak potrzeby nie mam - niech to diabli,
Życia bez zgody, której nie chcesz mi zapewnić,
Czas co prawda do trumny mnie nie nagli,
Ale chciałbym wreszcie coś w życiu odmienić...
Jeżeli tęż zmianę stanowić ma śmierć,
Niechaj tak będzie i wiedz droga o tym,
Że jeżeli czegoś chcę - będę mieć,
Choćbym myślał o pakcie grobowym.
Być Jezusem swoich czasów
w świadomości tak uczciwym
jak sklepowa w mięsnym sklepie
gdy schabowego młotkiem klepie
Drogą kroczyć wciąż pod górę
stopom nie dać nic wytchnienia
by na szczycie zamiast wiary
zaleźć popiół pył z kamienia
Który miał być fundamentem
żeby dom postawić nowy
i zobaczyć za zakrętem
że nie ma miłości mowy
Cierń wbity do krwi uciska
pot zalewa oczu jasność
całe życie się wzbijałem
by jak gwiazda znowu zgasnąć
Pręgi pleców od miłości
która balsamem być miała
na wysokie zmartwień progi
maścią zbolałego ducha ciała
Wiem że tutaj Jezu drogi
życie to jest taka gra
teraz pewnie jesteś Bogiem
lecz na ziemi takiś sam
jak JA
Myślałem jak stać się niewidzialnym
i wbrew pozorom nie jest to wielka sztuka
znikasz na pstryk obłoku dotykasz
krok naprzód a jednak wstecz
zakładasz stary garnitur co mole
prawie go zżarły torbę podróżną
wieszasz na ramieniu jak balast
w niej całe twoje smutne życie
przez które słońce nie przenika
we mgle chodzę i niby do przodu
lecz cofa się nieustannie rak
który bez czystej wody ginie
mając nadzieję że będzie pięknie
kiedy wypowiadałem z miłością
twoje imię ale czas zamienia uczucia
w skorupę mięczak robi krok w tył
jak to rak rok miesiąc dzień bo
nadszedł już ten czas utonę
w mętnej uczuć brei nieprzezroczystej
niczym szyba w deszczowy dzień
zabrakło sposobów by osuszyć łzy
więc najlepszym z nich to zniknąć
para to stan wolny od trosk
kieliszek jedyny on się nie zbije
za toast czyjś szczęście czyje
niewypowiedziane z moich ust
problem mam że wódki nie piję
nie piję ?
...chciałem napisać całkiem na inny temat ale spłynęło to na mnie niespodziewanie przy klawiaturze więc napiszę właśnie o tym co zakradło się do zakamarków mojej duszy . Zatrzymałem się na chwile na krótkim uspokojeniu emocji i pomyślałem o wdzięczności . Nie o podziękowaniu za wspaniałe i pełne uniesień chwile lecz wręcz przeciwnie . Podziękowaniu za te złe momenty życia które wbiły się w moje serce jak sople zamarzniętego lodu . Dobre momenty mojego życia to zaledwie życia pół a nikt nie żyje do połowy . Jak można oddzielić od siebie i przefiltrować krople wody . Woda w naturze nigdy nie jest czysta . Nawet potok górski choć wydaje się krystalicznie czysty to po napiciu się można dostać sraczki i uwierzcie takiej że papieru brakuje ( człowiek zawsze sobie poradzi, są jeszcze ze ściółki liście przyroda nie zastawi na pastwę losu) . Ale nie o tym . Życie jest wodą mętną i nawet kiedy człowiek przefiltruje ją przez duchowe praktyki to trafi się skażona kropla która powoli zmąci jej czystość . Wydawało mi się nie raz że moja odporność jest wystarczająca na zanieczyszczenia z zewnątrz . I ile razy tak myślałem mętna kropla właśnie wpadała do szklanki i niszczyła mój ład ("duchową ciężką pracę ") . Pytałem dlaczego do jasnej cholery przychodzą doświadczenia którym nie jestem w stanie się przeciwstawić . A uderzały boleśnie i celnie, poniżej tak zwanego pasa aż tchu brakowało . Zamiast wylać mętną wodę próbowałem ją ciągle oczyszczać , filtrować , energetyzować . Następowała ulga lecz zagłuszanie tego co złe , było jak śnieżna kula . Staczała się z góry będąc coraz większa . Pieprznięcie zwalało z nóg . Ciężkie przeżycie , ledwo podnosiłem się po raz kolejny . Aż w końcu postanowiłem nie wstawać. Leżałem w kałuży żalu olewając wszystko dookoła . Moja duchowość zaczęła mnie męczyć więc olałem i ją . W złości "bezradności" postanowiłem utopić smutek . Wróciły stare nałogi i ... zrobiło się jeszcze gorzej . Ale ja wyznaję pewnie błędną teorię że do puki nie dotkniesz dna to się nie odbijesz . Destrukcja jest taka łatwa i przyjemna . Nie potrzeba się o nic martwić , starać , zabiegać , pracować nad sobą . Ona po prostu jest i w niej się trwa . Długo jednak człowiek wstaje . Bywa z łzami w oczach i pyta i co teraz . Dlaczego żyć , starać i budować następny dzień ?
Zatrzymanie w takiej sytuacji jest raczej najlepszym lekarstwem . Przeczekanie .
I zrozumiałem że złe emocje to też i ja . Ja też jestem i zły i złego doświadczam .
Wdzięczność za złe doświadczenia wydaje się dziwna ale inaczej się nie da . Bo zawsze będzie wiał wiatr mocniejszy , słabszy . Pogodą jest również deszcz .Zmoczy do slipek i zmrozi na kość więc trzeba się hartować . Zażywać witaminę
C i zdrowo odżywiać . Ale czy pączek to grzech .
Wdzięczny zaczynam być za to co dostaje bo innego życia nie mam szkoda czasu na czekanie że leprze zstąpi z nieba .
Bo moje życie jest właśnie takie a bez wdzięczności za nie nie ma wybaczenia złemu . Woda nigdy nie jest czysta po to , żeby sraczka przeczyściła jelita .
Ktoś napisał śmierć i sranie tam gdzie zastanie . Miałem napisać o postrzeganiu śmierci a wyszło o przeczyszczeniu a może bardziej oczyszczeniu . We wdzięczności tego co dostaję zaczynam odczuwać równowagę . Inaczej nie potrafię chyba.Wdzięczny więc jestem za wszystkie chwile mojego życia bo one je tworzą .
https://www.youtube.com/watch?v=CnQ8N1KacJc&list=RDFNKPYhXmzoE&index=3
Znam takie miejsce gdzie
cień nie zagląda rano
usta wypowiadają szeptem
balladę niewyspaną
O domu wysoko na skale
tam w kominku ogień płonie
ciepłem światła zaprasza
by ogrzać zmarźnięte dłonie
Układam dobre wspomnienia
na półce jak książki pożółkłe
i choć nie jest ich mało
te najcenniejsze wkładam
pod poduszkę
Niech wyśnię pejzaże gór rzeźbione
dróg krętych zawiłe rozdroża
łąk zielonych ukojenie
niech ujrzę krople słonego morza
Wstanę więc i ruszę
i westchnę Boże drogi
dokąd mnie dzisiaj zabierasz
poczekaj bo w ciepłych kapciach
mam obolałe nogi
Można kręcić nosem
można ruszać brwiami
brzuch swój wprawić w ruch
lecz jak poruszać uszami
Stany ducha jak obraz
rysują rysy twarzy
czy w smutku ktoś wędruję
czy o miłości marzy
Mistrzowie wielcy
co głoszą prawdy prawdziwe
od wieków stają na głowie by
poznać szczęście żywe
A prawda na krok pierwszy do siebie
ni mądra jest ni wielka
poruszaj tylko uszami
zerkając do lusterka
Żal który nosisz w sercu
uwolnij ze swego wnętrza
otwórz dłonie i wypuść gołębicę
pokoju , na znak czystego powietrza
Ulecą pióra w przestworza
ciepły puch zapomnienia złego
rozdarta senna poduszka
rozsieje je zamiast zimnego śniegu
Gdzieś w głębi pragniesz tego
otuchy wybaczenia
by stać się lekkim jak piórko
porzucić stan kamienia
Na słońce patrzeć nie można lecz
ogrzać się jego promieniem
samotna wierzba przydrożna
gdy za gorąco otuli cieniem
Jak matka zaprosi serdecznie
choć życie toczy się kołem
ty gołąb na gałęzi jej siadasz
i wiesz już że jest twym aniołem
Gdzie wierzby szukać przydrożnej
czas do zadumy przymusza
ile z wiatrem mam się siłować by
zrozumieć
że wierzba ta , to moja dusza
Po burzy nadeszła cisza
aż w uszach szumi
wczorajsze sprawy
zabrał cyklon niepamięci
siedzę i patrzę na ręce
poranione od przeciągania liny racji
pieką , parciany sznurek przyzwyczajeń
czas było go już puścić
puścić co nie służyło
zmyć paprochy nadziei
by się już skończyło
to czego czas nie sklei
w milczeniu ziarenka liczę piasku
przyklejają się do ran
jak na letniej pocztówki obrazku
na pustyni uczuć zostałem sam
deszcz obfity twarz przemyje
do suchej nitki zmoczy
cieszyć się ze żyję gdy
piachu wspomnień pełne oczy
cisza po burzy gorzka ulga
piorunem rażony stoję słup
w kamień zamieniony
zatrzymana akcja serca
czy kochać będę kiedyś mógł ?
Skacze na jednej nodze
omijam deszczu kałuże
zabłocone dziecko beztroski
chlapaniem nieba rozchmurzam
Choć w kaloszach woda
gil wisi do samej brody
wycieram rękawem rozterki
wskakuje do lepszej pogody
Żaba spogląda krzywo
jak to jest o mój Boże
ja na czterech łapach skaczę
a ten na jednej nodze
Pewnie wyglebi się zaraz
ni ziębi mnie ni grzeje
ale jak będzie leżał
przynajmniej się pośmieję
Gdy tracę równowagę
bo trwa to już za długo
żeby nie wdeptać w gów..no
dostawiam nogę drugą
Stanąć twardo na ziemi
z trosk człowiek się wygrzebie
stopy niech w błocie grzęzną
ale nos trzeba mieć w niebie
W dobrym humorze coraz większa nędza
znów błazen przebrany w sutannę księdza
fika koziołki na zakurzonej scenie
gawiedź się bawi bardzo szalenie
klaszcze w dłonie i gwiżdże z zachwytu
poziom nienawiści sięgnął już szczytu
nie patrzysz czy po prostu tak ci wypada
W umysłach obrodziła klęska nieurodzaju
zagubiony stoisz wśród obcych obyczajów
bijesz brawa kuglarzom nowej ery
bo lepsze to niż akrobaty numery
dziś się już nie liczy żongler z cyrkową liną
lepszy ten co wali na oślep w skeczu łaciną
czy naprawdę rozśmiesza nas degrengolada
Na naszych oczach ale jakby wyłupionych
kto powstrzyma tych klaunów szalonych
za biskupów przebrani jak chorzy
w Koloseum śpią dziś gladiatorzy
nowi sacrum nie widzą a weną antysztuka
artyści i kochani niedawno celebryci idole
dzisiaj są jak po innej życia nieznanej szkole
Póki masz jeszcze czas zatrzymaj się człowieku
świadku dwudziestego pierwszego wieku
kiedy złożysz swe ciało w grobie
jaki przekaz zostawisz po sobie
...
dla swych dzieci a może i małego wnuka
W marketach i sklepikach jakby radośniej
kolędy grają i śpiewają coraz głośniej
na choinkach świecą lampki kolorowe
tylko tak szybko mijają dni grudniowe
półki uginają się od masy prezentów
Adwent – czas oczekiwania…
na klientów