Przechodzimy sami siebie W oczekiwaniu na nowe dostatki Chcemy ciągle opływać W należne nam światła i blaski
Codziennie budząc się nad ranem Łakniemy szczęścia miodu Który opływać nas powinien Od góry i od spodu
Marzymy z twarzami wzniesionymi ku górze By osiąść na stałe Na celebryckiej chmurze
A kto nas strącić Chcieć będzie Pod pręgierz go i skazać W stosownym urzędzie !!!
Kto by rękę na nas Podnieść zdołał Odciąć mu ją I niech "pomocy" woła !!!
Nie będziemy się oglądać Na to gorsze plemię !!! Nie ubrudzimy naszych marzeń O ich marne brzemię !!!
A jeśli nogę ktoś podstawić zechce, Do kotła go i niech sczeźnie. Niech mu ostatnie zęby wypadną, Niech mu same siwce na głowie zostaną I niech ze zgryzoty paznokcie do krwi wbija I niech mu każdy na dzień dobry da w ry...a.
Takie plemię rządzić na tym świecie będzie Cygara, whisky i wille z basenami wszędzie !!! A gdy ktoś do naszego ogródka będzie chciał wkroczyć, Prądem go i na kopach niech czym prędzej wychodzi !!!
Każdy we własnym "ja...", "mnie..." otoczony, Tylko do czego doprowadzi nas to, Gdy na całość pójdziemy w te strony...
Na zapleczu przed światem schowani Aby wzrok ludzki nikogo nie zganił Uciekając przed własną przestrzenią Chowamy się w ciemności ze swoją nadzieją
I ukrywając się w szarości dni kolejnych Nie widzimy swych marzeń jak dni sennych Nie widzimy nic po za swoją marą Osądzamy się i skazujemy, a każdy dzień jest dla nas bolesną karą
I ta wielka niewiadoma dni kolejnych Co przyniesie rano gdy wszystkie szare dusze znów wstaną Gdzie się ukryć, o czym myśleć by żadna z nich nie odgadła Co w naszych głowach się tli i by nic nam nie skradła
Chowamy się pod grubą warstwą swojego jestestwa Pozbawiamy się na wzajem chęci życia i odrobiny szaleństwa I umrzemy jak umieramy każdego dnia sami Słysząc tylko na wskroś przenikliwe jęki i przekleństwa
Pochowani nie pod ziemią głęboko Lecz między magazynów życia regały Pozostajemy do końca w dłoniach śmierci na wskroś wykrzywieni A czarne Anioły w swych trąb brzmieniu Zagrają nam marsz śmierci w odwiecznym życia milczeniu
I próżno nam szukać własnej duszy pocieszenia I musimy zapomnieć o sobie i naszych istnieniach I przeraźliwie szukając wyimaginowanej radości Usłyszymy ciszę agonii w na wieki trwających rzężeniach.
Na zielonym liściu rozhuśtani Na bajkowej stronie malowani Na życiowym wulkanie radości Na baśniowej puencie mądrości
Pośród pączkujących kwiatów wiecznej radości Zasypywani płatkami na naszej ścieżce mądrości A nasza mądrość codziennie i w każdej chwili Rośnie i wychodzi z grządek rozsądku byśmy byli mili
I bujając w obłokach marzeń jakże nieprzyziemnych spadamy co jakiś czas na obłoki marzeń sennych I budząc się i rwąc się do życia codziennie piszemy historię swego życia niezmiennie
Tak namalowani i naładowani pozytywnie idziemy do swych zajęć codziennie i nagminnie I nie patrząc za siebie ani wokół wcale Podążamy do swych domów gdzie problemy są niewiarygodnie małe
Tylko czasem podążając naszą rajską drogą Słyszymy nikłe szepty przepełnione jakże obcą nam trwogą Więc zagłuszamy te obco brzmiące jęki By nie zejść z tego bajecznego szlaku I nie dotknąć obcej nam udręki.
Na zielonym liściu uwięzieni Na bajkowej stronie udręczeni Na życiowym wulkanie samotności Kończymy na baśniowej puencie nicości.
Otworzyłem oczy, żyje, nie wiem poco... poco znowu otworzyłem oczy..., Telefony milczą, spoglądam na zegarek - jedenasta, miałem wstać wcześniej, ale zasnąłem ok piątej...- jak co dzień... Może nikt nie zadzwoni, i nikt nic nie będzie chciał, Wypiję kawę, może to coś zmieni, potem się umyje bo tak trzeba... Jeść mi się nie chce, jadłem przed zaśnięciem. Biorę telefon do ręki - pasjans... zabić czas, przynajmniej tutaj może się uda... złudna radość w grach.
Nie nadaje się do niczego, Świat jest lepszy beze mnie, Ludzie chodzą, żyją, nie jestem już im potrzebny, Jestem bo jestem i tyle... Od dziewięciu lat...,
Wszystko przychodzi z coraz większym trudem, nie czuję się już człowiekiem w pełni sił otwartym na świat jak było to kiedyś. Czuje się jakbym był pomarszczonym żywym trupem u podnóża ostrej skały piętrzącej się do gwiazd.
Popołudnie, czas wyjść, czekają na mnie jakieś nie załatwione sprawy zakładam buty, kurtkę i nie dbam o wygląd jak przed kilkoma laty
Zima, śnieg, ludzie cieszą się jakby było z czego przecież jest mokro i zimny wiatr. Podziwiam ich wynurzające się postaci z szarego dnia. Ciągną sanki, idą stanowczo, zawsze do przodu i znikają w siwej mgle zmęczonego dnia, zmęczonego tak jak ja...
Wieczór, już nikt nie pracuje, nie będzie nikt nic już chciał. Wszystko dookoła umrze, jeszcze tylko kilka chwil... Umrą pełne chodniki ludzkich stóp, ucichną tramwaje i pracujące silniki, zapadnie tylko pisk i krzyk ciszy, by ludzie mogli spać
Włączam telewizor, niech coś gra, niech ktoś coś mówi do mnie, ale beze mnie, żebym nie był potrzebny, żebym mógł odhaczyć kolejny dzień. Dzień ze mną, ale beze mnie bo mnie już tu nie ma przeminąłem jak szybki zimowy wiatr.
A jutro może nie wstanę Może nie będzie kolejnego dnia i kolejnej pustki po nieprzespanej nocy i braku chęci do życia i jego niespełnionej mocy po kończących się jakże ponurych i gorzkich snach.
Z tą nadzieją czekam do piątej, kiedy zacznie budzić się świat, żeby w ponurym szarym obrazie snów utopić się bez ograniczeń i żadnych ram, żeby zapomnieć o wszystkim i być wolnym jak tylko wolnym można być. Wszystko mi jedno czy się obudzę, bo nie chcę już w tym szarym świecie zupełnie i niepotrzebnie tkwić.