Zocha

Sama nie wiem ,dlaczego na myśl przyszła mi Zocha, nie samosia ,bo to mała Zosia. Co ona robi i jak się czuje ,czy się nią Ewa i Wiesiek opiekuje. Mam ją w myśli i będę miała,
bo ona niegdyś w mojej miejscowości na prowincji jakiś czas przebywała razem ze swoim mężem lotnikiem wspaniałym człowiekiem. Zawsze wesoła ,radosna ,uśmiechnięta ,kto
ją znał ,to zapamiętał. Energii tyle w sobie miała i werwy , że ja musiałabym odejść do rezerwy. Odniosłam takie wrażenie ,że na piechotę potrafi oblecieć całą ziemię i tylko ja
będę jej obraz w swej pamięci miała ,bo ją bardzo lubiłam i szanowałam jej poglądy na życie ,chociaż ono ją nie darzyło miłością obficie. Gdybym mieszkała w tym mieście ,gdzie ona na pewno byłabym przez nią często zapraszana jako dobra znajoma.

Przed południem

Przed południem życia, kiedy blady, rześki świt dawno za Tobą
kiedy myślisz o srebrzystej rosie i śpiewie skowronka mocniej niż kiedykolwiek wcześniej
kiedy słońce jest wysoko na niebie dopada Cie świadomość, że ujrzysz je już tylko zachodzące
Nie ma zapachu budzącego się dnia, ni zaspanych oczu

nie ma chłodnej mgły unoszącej się nad stawem, nie słychać rechotu żab
W takiej chwili wydaję się że wszystko co najpiękniejsze jest nieodwracalnie za Tobą
Gdy błękit na powrót zamieni się w pomarańcz, gasnąć zacznie blask
i noc upomni się o swój czas. I zasypiać zacznie Twój świat i Ty zasypiać zaczniesz

Zamykając powieki myślami będziesz ze świtem - bladym i rześkim
i łza napłynie do oka i opadnie na lico, lecz żal nie wróci Twej młodości.

Pomiędzy wersami

Przeterminowani

Oto oni: tkwią na targowisku próżności, gdzieś między wczoraj a jutro, wciśnięci w tandetę obwoźnej półki sklepowej, pleśnieją z patosem
Oto oni: niepiękna Kobieta i niemłody mężczyzna wpięci w ramy niezgody, wypaleni do cna, pełni oczekiwań wobec nie-siebie, trywialno-banalni, tańczą ten swój odwieczny taniec nad przepaścią frywolna bitwa na niespełnienie....
Oto staje się Słowo: wielobarwne, spuchnięte mnogością liter i znaczeń 
I oto w tym słowie zawarta Prawda dziewiczo nie tknięta rdzą hipokryzji...
A Oto oni: niepiękna kobieta i niemłody mężczyzna, szukają słów na zniewolenie i sami zniewoleni przez ciasne fiszbiny koronkowych gorsetów, tracą oddech od niechcianej bliskości
A tak nie dawno padał ciepły deszcz, a tłuste krople lubieżnie rozmywały ślady lepkiej ich nagości i strzępki tych słów co nam dano...
Oto oni: dziś już nieistniejący, niebyli...
Zabrakło im tej wątłej nici tkanej słowem, by połatać te wspólne lata podarte już do cna...
Teraz to kwestia fleksji zaimków z presją by nie była to już  nigdy liczba mnoga.... dlatego teraz spojrzyj raz jeszcze, od nowa -
oto on: sam, szuka wciąż lepszych perspektyw i Ziemi Obiecanej mu przez korporacyjnych Proroków
Oto ona: sama, gotowa by poszybować wkrótce na południe, uciec przed wschodnią surową zimą i postępującą degrengoladą Człowieka.
Oto oni: oboje, niczym przebrzmiały dźwięk, fałszywy ton, zawieszeni nieruchomo w tej niemej ciszy, typowo post-mortem, bezowocnie i jałowo, umieranie na raty bez kredytu zaufania, rozkład wzajemnych relacji tylko dzisiaj w promocji z pudełkiem wielokrotnej zdrady gratis!! 
Agonia oplata wszystko swymi lodowatymi pędami, pną się ku niebu - wszechogarniająca apoteoza śmierci, grube, białe larwy żerujące na gnijących szczątkach...
I zero nadziei na zmartwychwstanie w wyblakłych oczach plastikowego Chrystusa z odpustowym kiczem gładzącego grzechy nasze amen.

Powolny rozkład, tego, co kiedyś było pomiędzy

Wciąż siedzisz, zużyty
fotel wiernie wspiera
twój ciężar.
zazdroszczę mu paru rzeczy ale dalej patrzę ?
wlepiasz się w obraz pseudo-inteligentnej pół-twarzy,
czekasz
pustkę pomiędzy wypełnia frustrująca nadzieja ?
nie dotykasz prawie podłogi
i mnie.

twoje stopy wydeptują kolejny zawiły
wzór
na niespełnienie w moim dywanie.
wiem, że nie odejdziesz
chociaż wszystko przybiera barwę tych trzech liter,
ty wciąż rozpatrujesz kolejne zakrzywienie czasoprzestrzeni
jeśli nie liczyć jej całkowitego braku
w równomiernych odstępach czasu
niewyraźny brzęk rozbija otępienie:

to nic nie znaczy
prawda leży pośrodku, a wiara w cuda nie leży na ulicy
zarzygana i nieruchoma
prorokuje
nie powiem już nic
czy czujesz?
moje włosy pachną jak wtedy, znów czuć w nich niechciane słowa
idź już
patrzę przed siebie
idź już
Tam nie ma nic.

Dwa

Cholera znowu czytają w radiu te nazwiska staje się to nie do zniesienia !
Próbuje poskładać myśli? Jeszcze trzy oddechy ?
Przecież mogła lecieć innym samolotem tym pierwszym . Tym co wylądował .
Pewnie zaraz odpisze , będę szczęśliwy i spokojny , ale pójdę pomodlę się na wszelki wypadek .
Nie mogłaby mi tego zrobić dwa lata po ślubie? przecież mamy dwójkę dzieci
mieszkanie numer dwa nawet blok drugi . ta liczba musi być szczęśliwa ?
Pewnie dziś nie zasnę chociaż już za dwie druga . Jeszcze chwile postoję

Boże ktoś dzwoni! Nie znam tego numeru może to ona.

Samotność w wielkim mieście

Na betonowym krzyżu wisi azbestowy Chrystus,
jako ekwiwalent socrealizmu.
To jeszcze nie grzech!
Pochylam się nad plątaniną asfaltowych arterii
i zdmuchuję radioaktywny pył z ciemnych klatek schodowych,
gdzie kryje się chorobliwe ich upodlenie.
To jeszcze nie demaskacja!
Trzeba by jeszcze zapalić dawno skradzione żarówki,
skradzione jak marzenia pewnego młodego szczura upojonego kwaśnym winem
z  multikorporacyjnych odpadów.
Brudne osiedla krzyczą milionem okien bez szyb, zamurowanych stereotypami.
Snują się po nich apatyczne duchy, dla których nie ma miejsca nawet i w czyśćcu.
; i uwierz mi, nie chciałbyś tu zabłądzić w ciemną, bezlitosną noc...
A pięści ich twarde tysiącem niepowodzeń, wznoszą się
jak przestroga na malachicie nieba!
Zapomnij o tych miejscach, gdzie rodzi się trwoga,
gdzie kwitnie Babilon, gdzie dzieci nigdy nie były dziecinne...
Zapomnij na rany Chrystusa z azbestu...
Co wieczór wychodzę popatrzeć na betonowy las domów,
pełnych dysfunkcyjnych rodzin, toksycznych związków i wszechogarniającej patologii,
we wszystkich możliwych odmianach.
Wdycham znajomy smród spalin, pozwalam by wypełnił zniszczone płuca;
wdycham wyziewy z fabryk i koksowni;
wdycham opary z niespełnionych marzeń, lotne jak wodór...
Ostatnie spojrzenie na miasto i już wiem.
I już wiem, że Ciebie tu nie spotkam.
I już wiem, że każdy woeczór rozciąga się w nieskończoność,
na czarnym płótnie nieba, bez kresu, bez sensu, bezludnie.
Mijam duchy przechodniów, zbyt spóźniona,
by zacząć cokolwiek raz jeszcze...

Lilith, kwiecień 2010r.